Jest to kolejny po "Mullholland Drive" i "Blue Velvet" pełnometrażowy film Davida Lyncha, który dane mi było obejrzeć. Niestety, podobnie jak w przypadku dwóch poprzednich i ten nie pozwolił mi zrozumieć zachwytu jakim darzą reżysera fani jego twórczości. Pomimo bardzo dobrej roli Nicolasa Cage'a i kilku ciekawie zrealizowanych scen, znaczna część wydarzeń bardzo mnie raziła. Wszystkie te czarownice, wróżki, płatni zabójcy przypominający raczej trupę z taniego cyrku, stanowiły dla mnie zbyt dużą dawkę kiczu (choć wiem, że celowego), tym bardziej że zbyt mocno kontrastowały z poważnymi wątkami. Mojego zniesmaczenia dopełnił jeszcze fakt, że większość kobiet w filmie wyglądała jakby była grana przez facetów.
Powoli tracę wiarę w to, że znajdę w filmach Lyncha to "coś", co miało w sobie świetne "Miasteczko Twin Peaks". Tragedii nie ma, ale szału też nie robi. 5/10
Przed obejrzeniem filmu czytałam książkę (która sama z siebie też jest dość dziwna, w dodatku kończy się inaczej niż film i ma dwie żałosne kontynuacje), dlatego trudno mi ocenić dzieło Lyncha w oderwaniu od niej. Jest w "Dzikości serca" coś, co mnie niepokoi, jak wąż w kącie pokoju - estetyka, która każe łączyć w jedno mdły melodramat, elementy groteskowo-surreastyczne i amerykański mit drogi. Jest też finał, który nabija się z zakończenia książkowego i wszelkich przewidywań widza (wróżka? katharsis? WTF?). Całość, mimo odmiennej wymowy, klimatycznie przywodzi mi na myśl "Urodzonych morderców". Chyba powinnam obejrzeć ten film jeszcze raz, bowiem w tej chwili pozostało mi tylko uczucie trudnego do zdefiniowania lęku i dezorientacji.
chyba raczej "Urodzeni mordercy" przypominają "Dzikość serca".....to samo z "Prawdziwym romansem"- Dzikość serca była pierwsza.